Wrzesień 2025: Jesteśmy w tej samej orkiestrze
Autor: Aleksandra Fortuna-Nieć
– „Miej odwagę i wytrwałość, żeby realizować marzenia, a jednocześnie doceniaj to, co już zostało ci dane” – mówi Beata Jaros, która od kilku lat regularnie wyjeżdża na misje medyczne do Tanzanii. Tam, w skrajnie trudnych warunkach, leczy dzieci i dorosłych, uczy lokalne społeczności podstaw higieny, edukuje i wspiera. Jej opowieść o Afryce to historia o odwadze, pasji, wielkiej cierpliwości i pokorze.

Ukończyła Śląską Akademię Medyczną, jest pediatrą, prowadzi własną praktykę lekarską i pracuje na Oddziale Dziecięcym SP ZOZ w Brzesku. Zawodowo związana była także z placówkami w Polsce i Stanach Zjednoczonych. – „Medycyna zawsze stała na pierwszym miejscu, będąc moją drogą życiową i pasją. Zawsze marzyłam, by być dobrym lekarzem. W związku z tym poznałam wielu ciekawych ludzi, którzy podzielili się ze mną swoimi doświadczeniami i ubogacili mój warsztat lekarski” – mówi. Wśród swoich zainteresowań wymienia również podróże, często w różne niedostępne miejsca, na przykład trekkingi himalajskie, a także muzykę i taniec, zwłaszcza salsę i bachatę. Od 2023 roku część swojego serca zostawia w Tanzanii, gdzie wielokrotnie uczestniczyła w misjach medycznych, badając setki dzieci i pomagając mieszkańcom tamtejszych wiosek, szczególnie plemieniu masajskiemu. We wrześniu po raz kolejny wyjeżdża na misję do Malambo.
Pod koniec marca tego roku Beata Jaros opowiedziała o swojej pracy w bocheńskiej bibliotece. Spotkanie „Afryka okiem medyka” przyciągnęło do sali klubu liczne grono słuchaczy.
Zacznijmy od korzeni. Skąd u pani wzięła się potrzeba pomagania?
– Wywodzę się z rodziny, w której mama była nauczycielką, kochała swoją pracę, była bardzo pomocna dla wszystkich, którzy ją otaczali i zawsze chciała, żebym została nauczycielką. Od dziecka marzyłam zatem o pomocy drugiemu człowiekowi. Wybrałam ścieżkę medyczną. Potem zafascynowały mnie podróże i jakież było moje szczęście, gdy okazało się, że mogę połączyć jedną pasję z drugą.
Już jako mała dziewczynka uczyłam się pilnie angielskiego. Miałam małe zeszyciki, w których zapisywałam nowe słowa. Otwierałam je na przykład w kolejkach, żeby nie tracić czasu i pożytecznie go wykorzystać. Dzisiaj powtarzam ludziom: – „Jeśli masz marzenie, musisz je wyprzedzić swoim działaniem”.
Angielski okazał się przepustką do świata?
– Tak, choć był tylko narzędziem do realizowania zadania, które wymagało wieloletniej nauki, pracy i zbierania doświadczeń. Pracowałam w Stanach przez pięć lat. Najpierw jako wolontariuszka – na darmowym stażu. Nie chciałam pieniędzy, chciałam się uczyć. Później lekarka, z którą współpracowałam, przekonała się do mnie i zatrudniła mnie. Mogłam brać udział w szkoleniach, spotkaniach, obserwować pracę lekarzy. To był ogromny bagaż doświadczeń, choć nie mogłam jeszcze praktykować jako lekarz. Ale nie zostałam tam na stałe. Nie mam natury emigrantki. Podróżniczki – tak, ale nie emigrantki.
A Afryka? Kiedy pojawiła się w pani życiu?
– Najpierw w 2017 roku pojechałam jako turystka na Mount Kenya. Pierwszy wyjazd misyjny odbył się w 2023 roku, do wioski Buhemba w Tanzanii. Znajdowała się tam szkoła misyjna, 270 dzieci bez żadnej opieki medycznej. Poproszono mnie, bym je przebadała. To było ogromne wyzwanie, ale też początek mojej afrykańskiej drogi. Później były kolejne miejsca: ośrodek dla dzieci z albinizmem, masajskie bomy – czyli zagrody rodzinne, a także misja rządowa.
Jak wygląda codzienna praca na misji?
– Czasem pracujemy pod drzewem, czasem w małym kościółku, gdzie wieczorem przy jednej lampie solarnej albo przy mojej latarce badałam pacjentów do dwudziestej trzeciej. Ludzie czekali w ciszy, bez słowa skargi. Pacjenci przychodzą z daleka, idą pieszo wiele godzin. I co najważniejsze – ufają. To uczy pokory.
Czytaj dalej we wrześniowym numerze „Kronice Bocheńskiej”.