Lubię, co dobre: grudzień 2022
Autor: Aleksandra Fortuna-Nieć
W połowie lat 60. XX wieku Adam Holender przecierał w Stanach Zjednoczonych operatorskie szlaki. Wsiadając na pokład „Batorego”, nie znał angielskiego, w walizce miał zrobiony dwa lata wcześniej dyplom łódzkiej filmówki, którego ostatecznie nikomu w Hollywood nawet nie pokazał. Uznanie zdobył za pracę przy obsypanym nagrodami „Nocnym kowboju”, ale lista jego osiągnieć jest o wiele dłuższa. Współpracował z największymi, zaczynając od reżyserów – Johna Schlesingera, Aleca Baldwina czy Agnieszki Holland – po aktorów takich jak Meryl Streep czy Anthony Hopkins. W operatorskim świecie stał się osobistością.
O jego związki z Bochnią, o pracę w Hollywood, o książki i filmy, które są „o czymś”, a także o to, dlaczego oscarowe filmy najlepiej oglądać na dużym ekranie Adama Holendra pyta Aleksandra Fortuna-Nieć.
Wybuch wojny w Ukrainie spowodował, że wróciły do pana prywatne wspomnienia związane z wojną?
– Chyba tak, stare wspomnienia ożyły na nowo. W głowie mi się nie mieściło, że Polska tak wspaniale sobie poradzi po upadku komunizmu. Ukraińcy też tak patrzyli na swój rozwój. Nagle im się to urwało. Tak jak nasza narodowa historia wskazuje, Polsce zdarzyło się to parę razy. Nie można liczyć na to, że coś dobrego będzie trwać zawsze. Prywatne wspomnienia związane z wojną przyszły mi do głowy tak na dobrą sprawę już w 2014 roku, gdy Putin zaatakował Krym. Byłem zdumiony, jak niewiele wagi przywiązywał do tego wydarzenia świat. Wydaje mi się, że gdyby wtenczas świat zmobilizował się, tak jak zrobił to teraz, mówię o Europie i Stanach Zjednoczonych, być może tej większej i dłuższej wojny, którą przeżywamy teraz, dałoby się uniknąć.
Jakie są pana związki z Bochnią?
– Tak na dobrą sprawę, ja z Bochnią bezpośrednio nie miałem wiele wspólnego przez te wszystkie lata. Mój ojciec natomiast był bochnianinem z krwi i kości. Tam się urodził, tam miał bardzo dużą rodzinę, ale po powrocie do Polski po II wojnie światowej, dowiedziawszy się o wielu smutnych faktach, między innymi o tym, w jaki sposób jego rodzina została wymordowana w Bochni, nie mógł zdobyć się na to, żeby tam kiedykolwiek ponownie pojechać. Gdy mieszkaliśmy w Krakowie i potrzebował załatwić jakąś sprawę w Bochni, wysyłał mnie. Moja znajomość miasta opiera się głównie na tych odwiedzinach.
Może pan opowiedzieć coś więcej o ojcu?
– Mój ojciec Roman Holender urodził się w 1885 roku, był jednym z pięciorga dzieci, które wychowywały się w kamienicy na Szewskiej 1. Wszystkich, poza moim ojcem i jedną siostrą, która została lekarką psychoanalityczką, zamordowano podczas II wojny światowej. Ojciec miał doktorat z prawa. Po studiach na Uniwersytecie Jagiellońskim, studiował jeszcze w Wiedniu, swoją pierwszą posadę sędziego dostał od władz austriackich w Chrzanowie. Aż do wyjazdu do Lwowa w 1939 roku był sędzią sądu wojewódzkiego w Krakowie. Po II wojnie światowej nadal pracował jako sędzia, do czasu przejścia na emeryturę. Zmarł w wieku 80 lat w Krakowie. Jego związki z Bochnią były bardzo bliskie, ale także bardzo bolesne.
Czytaj dalej w grudniowym numerze Kroniki Bocheńskiej.